-Uff… – westchnął abba Motylion i wstał powoli. Chłód kaplicy działał kojąco. Upały były nie do zniesienia.
-Żeby tak jeszcze ktoś skosił za mnie trawę…ale nie…kochaj bliźniego…no to będę kochał..
Abba trzeci dzień z rzędu dosiadał warczącej bestii i ujeżdżał ją do granic swojej wytrzymałości. Trawa nie dawała za wygraną. Po każdej chwilowej wygranej, odrastała, jak głowa hydrze. I tak w kółko. Bardziej w górę, niż w kółko.
Dziś walka trwała trzy godziny. Abba gubił klucze, chusteczki, różaniec. Potem modlił się do anioła stróża i z jego pomocą odnajdywał zguby. Wysiłek opłacał koszmarami o kosiarce i kretach. Padał z nóg, które niezmiennie go bolały.
-Starość. I tyle. Starość.
Na duchu podnosiła go perspektywa urlopu. Tak. Abbie przysługiwał urlop. Dwa tygodnie z dala od nieskoszonej trawy, nieokrzesanych nieco uczniów, natrętnych telefonów i stale chorującego Papillona. Nie żeby abba Papillona miał dość. Abbie Papillon spędzał sen z oczu. Abbie Papillon leżał na sercu znacznie bardziej niż nieskoszona trawa.
Ale sama myśl o lasach, jeziorach, grzybach, spacerach, spokojnych i przespanych nocach była w tej chwili jedyną rzeczą, która podtrzymywała go na bolących nogach.
Zbliżał się dzień wyjazdu. Zanim jednak abba mógł dotrzeć do upragnionych lasów, musiał się abba spakować. Pakowania nie znosił abba znacznie bardziej niż trawy. Przygotowywał się kilka dni, potem rozkładał poszczególne elementy i pakował w woreczki. Wszystko starannie składał, segregował, sprawdzał, to wyjmował to dodawał prezenty dla rodziny, kawę, koszulki….Codziennie zmieniał koncepcje i strategię. Obchodził plecak z niechęcią, chował do szafy, aż wreszcie, po tygodniu pakowanie uznawał za skończone.
-Jeszcze tylko mydło, szampon, pasta do zębów…gdzie są klucze?!
-Abba… – Papillon szedł, powłócząc nogami, z głową zwieszoną, w wygniecionym habicie, który nosił ślady porannego śniadania.
-Tak dziecko?
-Kiedy abba wyjeżdża?
-Jutro rano. Przed wschodem słońca.
-To co ja mam robić jak abby nie będzie?
-To, co do tej pory…
-Do tej pory piłem z abbą kawę.
-Są bracia. Poproś któregoś. Poza tym chciałem Cię prosił, żebyś kosił trawę, dopóki nie wrócę.
-Ale abba…ja…
-Wiem. Jesteś chory i nie masz sił. Wiem. Dlatego będziesz kosił tyle trawy i tak często jak będziesz mógł. Nie przejmuj się. Wyrośnie las – też dobrze.
Pierwszy spacer w lesie. Pierwsze polowanie na grzyby. Rozkosz. Abba zapomniał o trawie, czekających go remontach, niekończących się wizytach i telefonach. Szedł wolno ścieżką, zatrzymał się nad jeziorem.
Abba kochał pustelnię, życie bywało tam nie do zniesienia, ale wiedział, że prowadzi go sam Bóg. Jednak w tych lasach, które przypominały mu dzieciństwo, nad jeziorami, w ciche poranki abba oddalał się od pustelnianego życia i nie miał z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia.
Idylla trwała kilka dni, do momentu kiedy….
-Abba! Abba!
-Papillon?! Co ty tutaj….
-Wiem, abba, wiem…
-Kto ci dał adres? Papillon??
-Ojciec Cumullus. Ale niech abba się na niego nie gniewa. Trochę go zaszantażowałem…
-Papillon…albo zaraz wyjaśnisz, co tu robisz, albo własnoręcznie wyjaśnię ci jak wsiada się do autobusu.
-Lekarz powiedział, że dobrze będzie jeśli wyjadę na kilka dni, gdzieś do lasu, w jakieś spokojne miejsce. No i pamiętałem, jak abba opowiadał o tym, jak tu pięknie, jakie lasy…
-Tak….opowiadałem. Może trochę za dużo.
-….no i znalazłem takie spokojne miejsce, przez przypadek trafiłem i pani powiedziała, że abba mieszka niedaleko…i…
-Resztę znam…
Abba Motylion nie wiedział, czy wyrzucić Papillona, nakazać mu powrót( w duchu posłuszeństwa), kupić mu bilet powrotny, zrobić awanturę Cumullusowi….i wtedy, jak na złość, przypomniał mu się fragment z Ewangelii….
„Wtedy Piotr zbliżył się do Niego i zapytał: «Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie? Czy aż siedem razy?» Jezus mu odrzekł: «Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy.” (Mt 18,21-22)
-Chodź, Papillon, wypijemy kawę….
Wieczorem abba położył się z sercem spokojnym.
-„Radosnego dawcę miłuje Bóg.” Cóż ja innego, Panie, mogłem zrobić…..