-Abba…kto to jest ten ojciec z ręką na temblaku? – Papillon uważnie lustrował dominikanina.
-To ojciec Dawid. Przedobrzył z jazdą na rolkach… – spokojnie wyjaśnił abba.
-Na rolkach?! Ojciec na rolkach?! Abba….
-W zdrowym ciele, zdrowy duch, dziecko. Teraz może bardziej zdrowszy duch niż ciało, ale ciału się zachciało…no i..sam widzisz. Ale zobacz, świetnie sobie radzi…
Abba Motylion postanowił uspołecznić przyzwyczajonego już do spokoju pustelni Papillona i w drodze powrotnej do pustelni zatrzymał się na łące hermanickiej. Abba wiedział, że zaczynają się Hermanickie Spotkania Rodzin i Narzeczonych i doskonale wiedział, dlaczego akurat teraz zabrał tam aspirującego do życia eremickiego Papillona.
-Abba, a właściwie to co my tu robimy. Miałem niby przygotowywać się do obłóczyn, kontemplować, szukać Boga. No a tutaj… – zapytał trochę zdegustowany Papillon.
-Dziecko, jak ty tu Boga nie znajdziesz, to gwarantuje ci, że nie znajdziesz go też w pustelni….
Abba był wyraźnie rozbawiony. Tabuny dzieci, biegające za tabunami młode matki, zatroskani ojcowie i wiele, wiele więcej. Papillon stał i wstrzymał oddech. Abba dodał szybko:
-No, to do roboty. Szukaj Boga. Mamy dwie godziny. Potem bus do pustelni.
Abba Motylion błyskawicznie wmieszał się w tłum i z zadowoleniem rzucał dzieciom piłkę.
-O co mu chodzi..? Jak ja mam tu niby się modlić? Te dzieciaki fedrują mi mózg. No dobra…
Papillon zrezygnowany poszedł do kaplicy, uznając, że to jedyne miejsce, gdzie Boga może podczas tych dwóch godzin znaleźć. Przesiedział kwadrans i nie wytrzymał.
-Nie, no nie da rady…hordy napierają na kaplicę!
Wyszedł. Z dużym oporem przystanął na skraju łąki. Z braku pomysłów zaczął obserwować sytuację. Pierwsze okopy pokonał Maksiu, który wpadł Papillonowi pod nogi i radośnie zakrzyknął:
-Rzucisz piłkę?
-Eeeee…
-No, rzuć piłkę!
Papillon schylił się i zanim zdążył się podnieść ktoś szarpał go za nogawkę.
-Chodź, chodź! Mamy lody! – pięcioletnia Zosia nie znosiła sprzeciwu.
Papillon na moment zdębiał, rzucił piłkę, rzucił okiem na Zosię i lód oporu stopniał w sekundzie.
-Gdzie te lody?
-No tutaj! Nie widzisz? Przy ławkach!
Po dwóch godzinach abba Motylion dotarł do Papillona, przebijając się przez krąg dzieciaków, który go otaczał. Siedziały zasłuchane…
-Po wizycie u Kleofasa, najstarszego motyla na świecie, dwa wielorybiątka postanowiły popłynąć w nieznane…a płynąć w dal śpiewały taką piosenkę…”Dokąd płyniecie? Dokąd tak mkniecie? Wielorybiątka dwa…Dokąd suniecie, dokąd to przecie? Wielorybiątka dwa? Po świecie pływamy, w piłkę sobie gramy! To my! Wielorybiątka dwa….”
Motylion przysłuchiwał się powstrzymując salwy śmiechu.
-Papillon! Musimy jechać! Zbieraj się!
-Abba…już?
-Już, już…bus nie poczeka.
Papillon wstał powoli.
-Może opowiem wam jeszcze kiedyś, gdzie dopłynęły wielorybiątka…-popatrzył ze wzruszeniem na gromadę maluchów.
-Już idziesz?! -krzyknął Maksiu – a wrócisz jutro?
-Chyba nie dam rady….
-Szkoda…fajnie się z tobą bawiło. – podsumował Maksiu i poleciał do mamy.
Papillon otrzepał spodnie z resztek ciastka i pobiegł za abbą.
-No i jak? Udało ci się znaleźć odrobinę Boga? -zapytał z przekąsem starzec.
-Niech abba nie żartuje..no przecież załapałem..
Bus podjechał. Papillon zerknął raz jeszcze na łąkę. W głowie kołatało jedno zdanie.
„Jak tu bym nie znalazł Boga, to nie ma co wracać do kaplicy…”
-No, wsiadaj dziecko. Pierwszy etap przygotowań do obłóczyn zakończony…aaa…Papillon?
-Tak?
-A te wielorybiątka…to dokąd płynęły…??