Wieczory były jeszcze chłodne. To sprzyjało mało postnemu objadaniu się czymkolwiek, a szczególnie tym czymkolwiek, czego nie schował do spiżarni roztargniony brat Albert. I tak Papillon siedział, popijał salami coca-colą, dołożył sobie trochę śledzia i ukroił kolejne dwie kromki białego chleba. Gdyby to tylko mogło rozwiązać jego problemy.
A było ich sporo. Papillon w zasadzie się nie modlił, nie przychodził na wspólne modlitwy, zdarzało mu się nawet, pod pozorem nagłego ataku astmy, nie przychodzić na msze. Nieco zawiedziony zerkał w stronę abby Motyliona oczekując od niego choćby spojrzenia pełnego dezaprobaty, delikatnej uwagi, wspólnej kawy i rozmowy o stanie duchowym ucznia…. Nie. Abba unikał wzroku Papillona, zajmował się łataniem dachu, dziur w habicie i nadzorowaniem przygotowań do Triduum.
Tymczasem do pustelni przyjechał ojciec rekolekcjonista. Była to postać nie byle jaka. Profesor. Wykładowca. Specjalista. Teolog i do tego wierzący człowiek. Jednak Papillon na samą myśl o uczestniczeniu w rekolekcjach czuł się słabo. Wszystko, co dotyczyło modlitwy, sakramentów, wspólnoty mu obrzydło. Ba! Był gotów spędzić miesiąc jako rekluz byleby nie musieć uczestniczyć w tym całym zamieszaniu.
W momencie, kiedy Papillon postanowił właśnie ponownie ciężko zachorować zapukał abba.
-Papillon?
-Tak…
-Wychodź! Mam dla Ciebie pracę.
Papillon jednym stanowczym ruchem zrzucił na ziemie wszystkie pozostałości obfitej kolacji i stanął w drzwiach. Nie zamierzał wpuszczać abby do środka.
-Co mam zrobić? – powiedział urażony wcześniejszym brakiem zainteresowania abby Papillon.
-Masz przyjść na rekolekcje.
-Ależ oczywiście. Przecież to oczywiste.
-Oczywiste nieoczywiste…. Zrobiłem dla Ciebie napar z ziół. Od dziś będziesz pił napar rano i wieczorem. To na astmę. Na grypę mam dla Ciebie zestaw witamin i coś obniżającego temperaturę. A jeśli przez przypadek skręciłbyś nogę w kostce wrzuciłem do zamrażaki woreczki z lodem. Mam jednak nadzieję, że zła passa minęła i nie będziesz musiał korzystać z mojej apteczki.
I to był strzał z bazuki. Ironia w głosie abby Motyliona! Jeszcze nigdy nie był jej adresatem! Papillon zdębiał. Już miał warknąć. Powstrzymał się. Potem wpadł na pomysł, że może jeszcze mieć poważną reakcję alergiczną na powietrze w salce rekreacyjnej. Na pewno na ścianach znajdzie się jakiegoś grzyba. Porzucił tę opcję przewidując, że w apteczce znajdują się też leki antyhistaminowe. Minęło piętnaście sekund podczas których abba oddalił się w stronę refektarza.
-To by było na tyle. – zamruczał Papillon – Nie ma co. Załatwił mnie jednym ciosem.
Takie pytania zadawał sobie Papillon w niedzielę. Usiadł jak najdalej się dało, spuścił głowę i patrzył w podłogę licząc ilość zarysowań na parkiecie. W połowie pierwszej konferencji przerwał medytacje nad parkietem i podniósł głowę.
“Czasem żyjemy tak, jakby nie było już w nas życia. Kiedy przestaje nam zależeć na Bogu, na relacji z nim, kiedy nie próbujemy się modlić, jakkolwiek byłoby nam trudno, wtedy gaśnie w nas życie. Jeśli jednak pielęgnujemy miłość, pielęgnujemy relację z Bogiem wtedy rozkwita w nas życie. Panu Bogu zależy na nas. On nas zawsze będzie kochał. Będzie chciał dla nas pełni życia, pełni szczęścia, pełni miłości. Nam jedynie trzeba poddać się tej miłości. Nam jedynie trzeba znaleźć na nią miejsce w naszym życiu.”
Coś pękło. Papillon wiedział, że za kilka sekund wybuchnie płaczem. Wybiegł. „Zwalę na atak astmy.” Nie chciał tego słyszeć. Od kiedy biskup kategorycznie zabronił mu życia mniszego a zasugerował zostanie oblatem Papillon obraził się na Pana Boga, abbę i całą wspólnotę. No i oczywiście na biskupa.
Tak skupił się na tym, że jego wielkie pragnienie, jego wyobrażenia o życiu duchowym nagle zderzyły się z czyimś zdaniem, że kompletnie zapomniał, że przyszedł do pustelni szukać w końcu Bożej woli no i budować bliskość z Chrystusem i braćmi.
A przecież teraz może spokojnie to robić. W zasadzie nic się nie zmieniło oprócz oficjalnego stanowiska biskupa i tego, że w mniemaniu Papillona, został „zdegradowany”. Ze stopnia sierżanta spadł do szeregowego. Pycha rozpychała się na boki w papillonowym światku. A teraz ten rekolekcjonista…
Papillon na resztę nauk rekolekcyjnych przychodził piętnaście minut wcześniej. Przeglądał notatki z dnia poprzedniego. Abba przypatrywał się tej zmianie. „Ciekawe na jak długo wystarczy” – szepnął sam do siebie i uśmiechnął się do skupionego Papillona.
Rekolekcjonista wyjechał, Papillon rzucił się do modlitwy, pracy i czego tam jeszcze. Kolacji już nie jadł. Pił przepisane ziółka. Zresztą ohydne. Codziennie rano odbywał długą przechadzkę, żeby się zahartować. Pchał się do pomoc tym samym irytując wszystkich bo więcej tą swoją gorliwością powodował zamieszania. Ale abba widział w tym szansę.
Zaprosił Papillona na poranną kawę. Nie robił tego od dawna zupełnie świadomie. Papillon, nieco zaniepokojony, usiadł. Czy może czegoś nie dopełnił, czy zapomniał o czymś?
-Papillon, chcę Ci podziękować.
-Za co?!
-Za to, że zdecydowałeś się przyjść na nauki rekolekcyjne.
-Ale abba…abba mi kazał…
-Masz swoje lata i mógłbyś zrobić na co tylko miałbyś ochotę.
-Ano w zasadzie tak.
-A jednak przyszedłeś.
-No.
-Cieszę się, że powróciła Twoja gorliwość. Mam tylko jedno pytanie. Czy usłyszałeś jak ojciec rekolekcjonista mówił o tym, że na miłość Bożą nie musimy zapracować, że nie mamy jakiejś ilości punktów do zebrania, żeby stać się tej miłości godnymi. Słyszałeś, tak?
-No tak.
-To dlaczego latasz jak z motorkiem i próbujesz nadrobić ostatnie 4 miesiące? Bóg na to nie patrzy. On patrzy na Twoje serce i widzi Twoją skruchę. Rób tyle, ile trzeba. Pomagaj tam, gdzie trzeba, ale nie pchaj się wszędzie tylko dlatego, że chcesz Panu Bogu udowodnić, że na niego zasługujesz. Wszystko jest dobrze. Wystarczy, że ciągle Ci na nim zależy. Jesteś dobrym chłopakiem. Pamiętaj. Tylko nie daj się diabłu oszukać, że Bóg cię nie kocha bo Ci biskup nie pozwolił zostać pustelnikiem. To durne jest, młody! No! Idź i nie grzesz więcej a wieczorem przyjdź się wyspowiadać.