Modlitwa zamiera na ustach. Po kilku tygodniach moje życie modlitewne przestaje istnieć. Nie mogę się przełamać by rozmawiać z Kimś, Kto może w kilka chwil odmienić moje życie – a jednak pozwala na to, bym cierpiała dalej. Bym zanurzała się w grzechu, a nie w miłości i miłosierdziu. Bym wybierała obojętność zamiast duchowego uścisku Ojca, który (ponoć) troszczy się o mnie.
***
Mi niewiele trzeba, by odsunąć się od Boga. Wystarczy, że coś idzie nie po mojej myśli. Albo coś, na co tak bardzo czekałam, nie spełnia się. Będąc w stanie permanentnego rozczarowania życiem i ludźmi nieliczne wyjątki przyjmuję z podejrzliwością. Czy Bóg po to mnie ratuje, bym potem upadła jeszcze niżej?
Chwile bardziej radosne nie są już darem wytchnienia, lecz przypominają zatruty owoc – początkowo piękny i kuszący, ale potem zabijający od środka. Odsuwam się od ludzi, nawet tych życzliwych wiedząc, że na dłuższą metę nikt ze mną nie jest w stanie wytrzymać. Z moim żalem, podejrzliwością, pesymizmem, rosnącą obojętnością. Ciężko niesie się taki ciężar.
Jest jeszcze wisienka na torcie – bezsilność.
W końcu tyle razy próbowałam, walczyłam. Tyle razy wracałam do Boga i znowu upadałam. Tyle razy wyzbywałam się (w swoim mniemaniu) przywiązania do tego, co złe. Tyle razy wydawało mi się, że jestem już na dobrej drodze. A jest wciąż źle. Wciąż trwa czas próby, a jedyne, czego zaczynam chcieć od innych ludzi to to, by zostawili mnie w moim upadku. By przestali wyciągać dłoń, ponieważ moje postrzeganie podpowiada mi, że nie potrafię z niej skorzystać…
***
Bezsilność. Tępe wpatrywanie się w Facebooka. Oglądanie seriali w poczuciu, że i tak już nie potrafię nic zmienić w swoim życiu. Nie warto więc walczyć, nie warto próbować. A jednak wychodzę z domu, szukam pracy, próbuję zaopiekować się sobą. Żyję w rozdarciu między beznadzieją a oczekiwaniem na cud.
A jednak do czegoś jest potrzebna, myślę sobie. Ta bezsilność, która oczyszcza ze złudzeń. Która pokazuje, kto rzeczywiście jest Królem. Dochodzenie do granic własnej bezsilności zdaje mi się jednym z elementów duchowego oczyszczenia. Dopiero stojąc na granicy: bólu, bezsilności, złości, wszystkiego tego, co sprawia nam cierpienie – dopiero docierając do krańców możemy spotkać Boga. Tego który czeka aż opuścimy twierdzę złudzeń i w bezradności uznamy, że to jednak On wie lepiej niż my.
Dopiero wtedy, gdy jesteśmy gotowi wysłuchać i spróbować zaufać Bogu, może zacząć się dialog. Dopiero gdy przestajemy na siłę próbować zrozumieć Tego, którego nigdy nie będziemy w stanie pojąć, możemy zająć się tym, co jest istotne. Nie naszymi pomysłami, nawet nie Jego pomysłami na nas i na nasze życie – ale budowaniem relacji.
Czasem dopiero w momencie, gdy człowiek krzyczy o śmierć, jest w stanie wreszcie spotkać się z Dawcą Życia.
Autorka:
Magdalena Sędkiewicz / vel Natalia Świt/
Też tak miałam.Czasami dopiero prawdziwe cierpienie otwiera nas na prawdziwe pragnienie Boga i otwiera nasze serca na Jego bezgraniczną,niepojęta Miłość,pozwala też otwierać się i dostrzegać biedę i cierpienie drugiego człowieka.
PolubieniePolubienie