Pustelnie rozrzucone na niewielkim skrawku nieurodzajnej ziemi, jak rodzynki w chałce. Ale pustelnie to nie rodzynki. Nie były słodkie. Nad ziemią, którą udeptywały sandały gromadziły się chmury. Coraz więcej chmur. Halny. W powietrzu latały koszyki, dzbanki, gofrownice. Motyle nie mogły latać. Te, które przetrwały pierwsze uderzenie wiatru schowały się we framudze między spiżarnią a refektarzem. Krajobraz był nie do poznania.
Nie do poznania byli też uczniowie. I abba Motylion. Kryzys.
Abba kiwał się przed ikoną Matki Bożej.
– Hm hm….Jak długo jeszcze, hm hm hm. Że też teraz ta wichura a mówili, że dopiero za jakiś czas. Stracone, wszystko stracone. I co teraz?
Papilon zastygł w swojej pustelni. Lęk usiadł mu przed nosem i malował swoje kiepskie obrazy.
-Nie pozbieram się. Jak? Przecież…do abby dostać się już nie można. Powywracane wszystko do góry nogami. Kawy już nie robi. Z uczniami kawy nie pije. No nie dam rady i mówi że niby kryzys to szansa.. Motyla noga! I że błogosławić by trzeba było bo” w każdym położeniu dziękujcie…” Pewnie….
Uczniowie wszędzie walczyli o przetrwanie próbując jedną ręką złapać fotel, drugą zamknąć drzwi , uratować choćby garstkę cukierków z białą czekoladą. No i zatamować potok czarnych myśli. Przecież to wszystko z takim wysiłkiem układali, budowali, godziny, dni, miesiące, lata….
Abba Motylion podnosił z ziemi fragmenty świec, kartki z notatkami na cały przyszły rok, listę zakupów, numer telefonu do jakiejś kupcowej.
-No tak, na nic to i co ja mam z nimi zrobić? Przecież sam nie ogarniam a jeszcze ich ogarniać….Na to się nie pisałem. Hm hm. Przeczekać może…
Czarne myśli zatrzymywały się raz to pod starca łóżkiem, innym razem lądowały w brewiarzu, żeby za chwilę odstraszyć kilka chwil radości, które jakby przypadkiem zabłądziły do pustelni.
Papilon wpadł w histerię:
-Abba! Abba! Ratunku!
Cisza. Pierwszy raz od przyjścia Papilona do pustelni głucho. Abba milczał. A raczej przeczekiwał. Ale przeczekiwał milcząc.
-To chyba oficjalne. Się zmieniło i tyle. Szast prast i jak przekłuty balonik. Ssssssssssss ….nie ma nic. Z balonika niekształtne takie to to zostało…..No. Jak ja zupełnie. NIekształtne takie coś.
Oto pustelnia przechodziła kryzys. Wraz z wszystkimi mieszkańcami. Kryzys przechodziły nawet pająki na ścianie. A w szczególności motyle. Skrzydła przylepiły jedno do drugiego i tak siedziały, zahibernowane. Forma przetrwalnikowa.
Wiatr hulał. Uczniowie też zaczęli hulać. Presji było za wiele.
A to wszystko w Środę Popielcową. Jakby im wszystkim na złość. Popiół nie osiadł, abba Motylion nie przyjmował, uczniowie nie nadążali.
Można by biadolić dalej. Tak. Bo przecież nie taką Środę Popielcową nam obiecywano. Miało być podniośle, nawrócenia, popiół na głowę, szlachetne postanowienia oczywiście spełnione, post pełną gębą i miłość braterska. No. I niczewo. Nothing. Nada.
I tu nagle w głowach kryzysowej gromadki pustelnianej w jednym błogosławionym momencie pojawiała się ta sama myśl.
Oto i ta myśl.
Jest nie po mojejmu..?
Mi wbrew?
Wot! Idealny początek Wielkiego Postu.